niedziela, 28 lutego 2016

Spod strzech do food trucków

Wspomnienie wakacji jest najprzyjemniejsze, gdy za oknem plucha, a od najbliższego urlopu dzielą dziesiątki kartek w kalendarzu. Wtedy też największą frajdę sprawia urzeczywistnienie chociaż małego fragmentu tych wspomnień. Dość więc narzekania, że zimno i leje! Zamiast tego przenosimy się na węgierskie baseny. W cieniu +30 stopni, można się pluskać bez końca, wokół opalone dziewczyny i prężący (nie tylko piwne) mięśnie mężczyźni, a z pobliskiego mini-baru dochodzi zapach langoszy…





Lángos to niekwestionowany król fast foodu na Węgrzech. Wielki, chrupiący placek można zamówić ze śmietaną i serem żółtym, majonezem, oliwą z czosnkiem, pastą paprykową, grillowanym mięsem, warzywami lub na słodko – z dżemem, jabłkami albo cukrem. I trzeba przyznać, że ograniczeń nie ma żadnych. Niekiedy można się też spotkać z lángosem, który nie dość, że jest posypany serem, to jeszcze w środku ma kiełbaskę, parówkę, czy mięso mielone. W wersji de luxe natomiast, czyli w lokalach gastronomicznych, do których nie wejdziemy w bikini i szortach, lángos serwowany jest na przykład z krewetkami lub tradycyjnym pörköltem, czyli tym, co my Polacy nazywamy gulaszem. I to jest w tym placku według mnie najlepsze – jedynym ograniczeniem co do tego, w jakiej postaci i z czym zostanie skonsumowany, jest wyobraźnia kucharza i apetyt konsumującego.


I kto by pomyślał, że pierwsze lángose powstały w chatach węgierskich biedaków? Do ich zrobienia wykorzystywano resztę ciasta na chleb. Wypiekano je w piecu, tuż przy ogniu i jedzono jeszcze gorące, zwykle na śniadanie, jako prawdziwy przysmak. I stąd też nazwa – słowo „láng” oznacza w języku węgierskim „płomień” (tu od razu nasuwa się skojarzenie z naszym podpłomykiem, prawda?). Gdy piece chlebowe wyszły z użycia, Węgrzy nie potrafili zrezygnować z ulubionej przekąski. I tak zaczęli lángose smażyć na głębokim tłuszczu. Wtedy też po raz pierwszy dodali do ciasta ziemniaki i w ten sposób powstał krumplis lángos. Ciasto na niego było nieco mniej pracochłonne w przygotowaniu i lepiej się smażyło. Pomysł na tak udoskonaloną przekąskę podbił serca nie tylko Węgrów, ale też Austriaków, Niemców, Czechów i Słowaków, a w serbskiej Vojvodinie (która graniczy z krajem Madziarów) wrósł w kulinarną tradycję regionu (choć zdecydowanie nie zdetronizował ani indexu ani burka).

Ja lángose przygotowuję według przepisu uwzględniającego ziemniaki. Trzeba ich ugotować (koniecznie w mundurkach!) około 25 dag. Gdy wystygną, należy je obrać i utrzeć na tarce. Potem 1/3 szklanki letniego mleka mieszamy z paczuszką drożdży oraz łyżeczką cukru i odstawiamy w ciepłe, ciche i spokojne miejsce. W tak sprzyjających warunkach drożdże szybko zaczynają pączkować. Gdy ich zdecydowanie przybędzie to znak, że pora je połączyć z utartymi ziemniakami, dwoma łyżeczkami soli i połową kilograma mąki. I tu praktyczna rada: do wyrabiania ciasta najlepiej jest użyć nie siły własnych (a w przypadku kobiet, znajdującego się w okolicy osobnika męskiego) rąk, a miksera – jest szybciej i prościej, a po co się męczyć, jeśli wcale nie trzeba? Wyrobione ciasto przykrywamy ściereczką i pamiętając, że drożdże najlepiej rozmnażają się w cieple, ciszy i spokoju, dajemy mu podwoić swoją objętość. 

Z takich proporcji robimy sześć do ośmiu lángosy – odrywamy kawałek, toczymy z niego zgrabną kulkę i rozwałkowujemy (jak nie mamy wałka, to puszka piwa doskonale spełni jego rolę). Każdy placek wrzucamy do wysokiego garnka z rozgrzanym olejem lub smalcem (około pół litra powinno wystarczyć). Smażymy z obu stron, wyciągamy, nakładamy śmietanę i starty ser żółty lub dajemy się ponieść fantazji…


Dodam jeszcze tylko, że ostatnio zrobiłam mały eksperyment. Zamiast smażyć, upiekłam lángose w piekarniku. Wyrabiając ciasto dodałam do niego trochę oliwy, a uformowanym i ułożonym już na blasze plackom dałam pół godziny, żeby troszkę podrosły. Po 20 minutach w 180 stopniach były idealne – według mnie lepsze niż smażone. 



I taka mała dygresja: Isten hozta a Kraków, Elena! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz