czwartek, 29 października 2015

Przepis na przetrwanie

Mieszkańcy oblężonego Sarajewa zwykle nie mieli do dyspozycji nic poza mlekiem w proszku, olejem, fasolą, grochem, ryżem i mąką. A gdy zdarzyło się, że mieli pod ręką wszystkie te składniki równocześnie, cieszyli się, że choć przez chwilę śmierć głodowa nie będzie zaglądać im w oczy. Mimo takiego niedostatku, gdy tylko mogli sobie pozwolić na wystarczającą ilość opału, gotowali potrawy, które miały im przypominać o czasach pokoju i stworzyć choć mgliste pozory normalności. Gdy siadali do stołu, milkły powtarzane nieustannie słowa „nema ništa” (niczego nie ma) i wszyscy odczuwali ulgę i radość, że znowu było im dane spotkać się razem.



5 kwietnia 1992 roku to dzień, w którym zginęli od pocisków pierwsi mieszkańcy Sarajewa i data uznawana za pierwszy dzień oblężenia miasta przez Serbską Armię Bośni i Hercegowiny. Przez 1425 dni Sarajewo było odcięte od łączności, wody, gazu i prądu. Brakowało jedzenia, środków higienicznych, benzyny, leków. Życie Sarajlije, czyli Sarajewian, upływało na wyprawach po wodę z cystern, staniu w kolejkach po pomoc humanitarną, wyszukiwaniu dróg, które znajdywały się poza zasięgiem snajperów, ukrywaniu się w schronach przed kolejnymi ostrzałami, ale też na walce o choćby namiastkę normalności. Mieszkańcy miasta, pozbawieni innej możliwości walki, chcieli poprzez zwykłe, codzienne czynności pokazać żołnierzom na wzgórzach, że żyją, że się nie poddali i że nie tak łatwo można ich pokonać. Dorośli chodzili do pracy, chociaż niewiele zakładów mogło wypłacić im wynagrodzenie w postaci innej niż papierosy. Dzieci i młodzież zbierały się na lekcjach, mimo że aby nie zginąć, większość drogi do szkoły musiały biec ile sił w nogach. Na osłoniętych podwórkach słychać było śpiew i nawoływania maluchów. Dziewczyny i kobiety dbały o to, by wyglądać jak najpiękniej, a w budynku kina zorganizowano nawet wybory Miss Sarajewa.

Taki osobliwy ruch oporu miał miejsce także w kuchniach niejednokrotnie podziurawionych pociskami domów i mieszkań. Często były one jedynie prowizorycznymi piecykami ustawionymi w najbezpieczniejszej części budynku, opalanymi książkami, meblami, ubraniami i wszystkim, co mogłoby dać choć trochę ciepła. Na tych piecykach sarajewskie gospodynie musiały przygotować strawę dla całej rodziny mając przy tym do dyspozycji tyle produktów, co nic.

Gdy odcięto jakiekolwiek dostawy do miasta, a mieszkańcy wyczerpali zgromadzone wcześniej zapasy oraz zebrali wszystkie warzywa i owoce ze swoich ogródków i niejednokrotnie zdesperowani jedli gołębie lub szczury, UNPROFOR (Siły Ochronne Organizacji Narodów Zjednoczonych prowadzących misję pokojową na terenie byłej Jugosławii) sprowadził do Sarajewa pierwsze dostawy żywności. Początkowo było to głównie mleko w proszku, olej, mąka, ryż, fasola, groch i suchary wojskowe jeszcze z czasów wojny w Wietnamie. Były też znienawidzone przez wszystkich konserwy mięsne – nie chciały ich jeść nawet psy i koty, a ludzie, którzy się na to odważyli, niejednokrotnie cierpieli później na niestrawność.

h.etf.unsa.ba
Ten, kto miał odłożoną gotówkę, przy odrobinie szczęścia mógł kupić luksusowe towary szmuglowane podziemnym tunelem łączącym miasto ze światem zewnętrznym: kawę (kosztowała nawet 20 dolarów za kilogram), sól (tak, sól była jednym z najdroższych i najbardziej poszukiwanych produktów), banany (za sześć dolarów sztuka), ziemniaki (sześć niewielkich można było kupić za kilka dolarów lub wymienić na 2-3 paczki mleka w proszku), jajka (2-3 dolary za sztukę). Przy tak zawrotnych cenach coraz mniej osób mogło sobie jednak pozwolić na tego typu przyjemności i już po pierwszej zimie Sarajewo głodowało.

Atka Reid w książce „Goodbye Sarajevo” wspomina to tak: Cały czas rozmawialiśmy o jedzeniu i z tęsknotą oglądaliśmy zdjęcia w książkach kucharskich Mamy. Bywały takie dni, że nie było nic do jedzenia i byliśmy słabi z głodu. Dzieci były niedożywione i wypadały im zęby. Długie blond włosy mojego młodszego brata zaczęły wypadać całymi garściami, więc musieliśmy je zgolić. Z łysą głową wyglądał jak staruszek. Nasz Ojciec schudł tak bardzo, że ubrania zwisały na nim zupełnie luźno.

W 1993 roku wojska ONZ zrzuciły mieszkańcom HDR (humanitarian daily rations), czyli dzienne racje żywnościowe. Były to niewielkich rozmiarów, odporne na upadek z dużej wysokości paczuszki. Każda z nich zawierała gotowe do spożycia produkty spożywcze mające zaspokoić dzienne zapotrzebowanie na kalorie i składniki odżywcze. Niewiele jednak to zmieniło, szczególnie, że siłom ONZ zaczynało brakować pieniędzy na pomoc humanitarną dla oblężonego miasta i w konsekwencji dostawy żywności były stopniowo zmniejszane. Wiosną 1995 roku przydział na jedną osobę skurczył się do szklanki oleju, ćwierć kilograma grochu, fasoli i ryżu miesięcznie!

mreinfo.com

mreinfo.com

Tymczasem sarajewskie kobiety wykorzystując to, co miały, opracowywały przepisy na potrawy przypominające te sprzed wojny. Skrzętnie notowały je w zeszytach i wymieniały się z sąsiadkami. Wydawane i kolportowane w oblężonym mieście czasopismo „Preporod” już w pierwszych miesiącach wprowadziło nawet specjalną rubrykę z „przepisami wojennymi”, czy też „przepisami na przetrwanie”. Wśród nich największym zainteresowaniem cieszył się ten na kawę z suszonej soczewicy – ziarna należało podsmażyć i zmielić, a potem ugotować ją jak tradycyjną bosańską kafę. Jak łatwo się domyślić, trzeba było użyć ogromnych pokładów wyobraźni, aby pijąc taki napar dopatrzeć się podobieństwa do prawdziwej kawy. Popularne były również „paszteciki z powietrzem” (czyli bez nadzienia), serek topiony z mleka w proszku, kanapki z sucharów wojskowych i pasty z witamin dla dzieci rozrobionych z wodą, czy majonez z mleka w proszku, wody i musztardy. Wiele gospodyń przygotowywało też kotlety schabowe bez mięsa (za to z pokruszonego czerstwego pieczywa, drobno posiekanej cebuli, sporej ilości rozgniecionego czosnku i wody – wszystko wymieszane na masę a la ta jaką, robimy na sznycle, uformowane w kotlety i usmażone na oleju).

Barbara Demick w książce „W oblężeniu” opowiada między innymi o pewnej sarajewiance, która podczas wojny na specjalne okazje piekła zawsze kiflice, czyli tradycyjne bośniackie rogaliki. Całe ich piękno polega na tym, że do ich zrobienia całkowicie wystarcza oenzetowska mąka, olej i mleko w proszku – tłumaczyła gospodyni. Demick w tej samej książce podaje również dokładny przepis na frytki bez ziemniaków i według mnie dowodzi on doskonale, że z niczego również można ugotować coś naprawdę dobrego.


Żeby takie frytki zrobić, trzeba w ciepłej wodzie lub mleku z odrobiną mąki rozrobić pół kostki drożdży. Gdy zaczną rosnąć, mieszamy je ze szklanką mąki pszennej, szklanką mąki kukurydzianej (jeśli nie mamy, to może być też kaszka kukurydziana) i łyżeczką soli. Wyrabiamy ciasto i odstawiamy w ciepłe miejsce na minimum pół godziny (ma podwoić swoją objętość). Następnie ciasto rozwałkowujemy (ja nie używałam wałka – wystarczyło delikatnie spłaszczyć je rękami) i kroimy na paski wielkości belgijskich frytek. Smażymy je potem na rozgrzanym oleju na złoty kolor i gotowe.

Takie frytki bez ziemniaków są naprawdę pyszne, chrupiące z wierzchu i puszyste w środku. Ja od siebie do oleju wrzuciłabym 2-3 ząbki czosnku dla aromatu (może być w łupinach), a przed podaniem posypałabym frytki papryką słodką i/lub ostrą. Można je jeść same, ze śmietaną, dowolnym sosem lub – jak tradycyjne frytki – z ketchupem czy majonezem.




P. S. Tym, którzy o oblężeniu Sarajewa chcą dowiedzieć się więcej polecam:

film dokumentalny "Miss Sarajevo"

książkę Barbary Demick "W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy" 

niesamowite zdjęcia Jamesa Masona

i najpiękniejszy muzyczny tribute dla ofiar oblężenia i wszystkich, którzy przetrwali:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz