Ciężko jest rościć sobie prawa do nazwania choćby ćevapi swoim daniem narodowym, gdy wkoło wszyscy sąsiedzi twierdzą, że to ich przodkowie zrobili je po raz pierwszy. Jeszcze trudniej jest wtedy przekonać turystów, że nigdzie nie zjedzą tak, jak u nas i że nasza kuchnia jest inna niż naszych sąsiadów. W połowie lat 50. ubiegłego wieku Bułgarzy powiedzieli takiemu stanowi rzeczy „dosta!” (czyli „dość!”) i postanowili stworzyć własne tradycyjne danie – symbol kuchni narodowej i esencję tego, co w Bułgarii najlepsze. Takie danie, które wypromuje ich na zachodnich stołach i przyciągnie rzesze wygłodniałych turystów.
Ówczesna rządowa agencja turystyczna Balkantourist wymyśliła kilka potraw
mających spełniać te warunki. Jednak tylko šopska salata, szyli sałatka szopska
przetrwała próbę podniebień Bułagrów i próbę czasu, dzięki czemu faktycznie
urosła do rangi symbolu narodowego, który porównać można z naszymi pierogami.
Dziś serwuje ją w Bułgarii każda gospodyni domowa, każdy bar i każda
restauracja. Bałkańską logiką kulinarną, szopska sałatka zawędrowała też szybko
na serbskie stoły i nie bacząc na fakt iż tu ciężko dyskutować nad jej pochodzeniem,
weszła w skład serbskiego menu narodowego. Nikt nawet nie próbuje z resztą
dyskutować, bo sama nazwa mówi, że to danie pochodzi z Szopii. A owa Szopia to
region dwóch bułgarskich miast – Sofii i Dupnicy. Jego mieszkańcy twierdzą, że
jest on kwintesencją ich ojczyzny i to tam można najlepiej poznać jej wszelakie
uroki (i żadnych wad).
Szopskim nazywany jest także ser używany w oryginalnej sałatce, czyli bułgarski
sirene. Niektórzy twierdzą, że można go śmiało zastąpić dostępną w polskich
marketach „fetą” lub „serem typu feta”, tudzież „serem greckim”, ale jest to
rozwiązaniem takim mniej-więcej, jakby próbować zrobić confit de canard z kurczaka
(dla tych, co o confit de canard nie słyszeli, można uściślić krótko: to nie
jest dobry pomysł. I kropka). Lepszy będzie już nasz polski poczciwy bundz, ale
najwłaściwiej będzie odnaleźć na półce z nabiałem… ser szopski lub ser
bułgarski (tak, tak, ostatnio trafił także do oferty dyskontów). A ten jest
pyszny i wcale nie kosztuje majątku (zwykle jego cena oscyluje wokół cen „fety”,
„sera typu feta” i „sera greckiego”).
Oprócz sera trzeba się zaopatrzyć w kilka dojrzałych, soczystych pomidorów,
nieco mniej ogórków, cebulę (czerwona będzie OK), czosnek, a jeśli ktoś lubi,
to również w pietruszkę i ostra papryczkę (tu, idąc za dzisiejszymi trendami w
blogowaniu kulinarnym należałoby powiedzieć: warzywa kupujemy elegancko na
pobliskim targu lub u zaprzyjaźnionego rolnika, bo ponoć tak tylko jest
właściwie, zdrowo i modnie). Wszystko to trzeba pokroić w bardziej lub mniej
elegancką kosteczkę, ale dobrze jest zostawić trochę sera – przyda się przed
samym podaniem. W misce mieszamy warzywa z olejem lub oliwą (lepiej mniej niż
więcej), octem, pieprzem i odrobiną soli (jej ilość zależy od tego, jak słony
jest ser – kwestia wyczucia). Zostawiamy to na przynajmniej jedną godzinę, żeby
puściło soki, czasem mieszamy od spodu i staramy się nie wyjeść połowy, zanim
nadejdzie pora podania. Na koniec ścieramy na wierzch sirene – najlepiej na
grubej tarce, bo wtedy jest ładnie, ale można go też bardzo drobno pokroić lub
pokruszyć. W Serbii zamiast sirene często na wierzchu można znaleźć ser żółty,
ale nie jest to regułą.
Šopska salata może być jedzona solo lub jako dodatek do mięsa. Bułgarzy
natomiast lubią podawać do niej świeże, puszyste pieczywo, które można moczyć w
sokach puszczonych przez warzywa – jest to znakomitą zakąską do rakiji, a w
naszych polskich warunkach, gdzie o dobrą rakiję trudno, do czystej wódki.
I jeszcze uwaga na zakończenie: o znakomitości szopskiej sałatki może świadczyć
choćby fakt, że jedna wielka micha (i mam tu na myśli naprawdę wielką michę, a
nie salaterkę z Ikei) znika w mgnieniu oka w pięciu gębach, a jeśli sałatka
występuje jako dodatek do dania głównego, jest szansa że wystarczy dla osób
dziesięciu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz